Dziadkowa miłość
STASIA
Bez włosów moją ukochaną Babcię pamiętam. Miała peruki ze trzy, totalnie olewała tę sytuację i nie miała z tym najmniejszego problemu. Zakładała jedną z trzech lokowatych peruk tylko do teatru w WDK-u lub ewentualnie do lekarza. A po domu i przed blokiem chodziła z tymi kilkoma włoskami na krzyż i łysą głową. Powojenny, cudowny chillout.
Babcię nazywali na Granicznej róg Kazimierza „Olszamosia”. Od nazwiska Olszamowska, a z panieńskiego to była Włodarska. Z bogatej szlachty pochodziła, wykupionej za kosztowności z transportu, gdy uciekali z Kowla. Z czego ja do dziś jestem dumna i wdzięczna, choć Babcia nie żyje prawie 30 lat.
Babcia była kochająca, co ciut ukrywała i wymagająca, czego zupełnie nie ukrywała.
Gdy szłam do mojej mamy z jakimś rysunkiem, to ona zawsze mówiła, że cudowny.
Więc przestałam chodzić, bo czułam, że tylko zerka i chwali mnie z automatu. Natomiast Babcia pokazywała mi na rysunku każdy wyjechany za słoneczko promyk. Mówiła bardzo szczerze i chlipałam potem w kącie nie raz, gdy skrytykowała biedronkę czy choinkę. Ale po pierwsze, czułam zawsze, że to szczere słowa i że pokazywanie jej swoich prac ma sens. A po drugie czułam też, że zaraz pocieszy mnie Dziadziuś, który pocieszał mnie absolutnie we wszystkim.
Babcia Stasia nosiła sukienki w kolanko i to takie ładne raczej. Kwiatkowe, niektóre bardzo eleganckie. I futro miała sztuczne w centki pararysia, i biżuterię, chociaż tanią i też sztuczną.
Była niewysoka i nie miała bioder prawie jak chłopiec. Ja dostałam w DNA figurę zupełnie inną, chyba dziadkową.
Babcia była malutka, taka idealna do kochania.
Stasia nie lubiła gotować, ale gotowała świetnie. I nigdy, w przeciwieństwie do rodziców terrorystów, nie zmuszała mnie do jedzenia. Ja zwyczajnie jeść nie znosiłam i ona wiedziała, że im bardziej mnie zmuszają, tym bardziej jeść nie będę. Wypluwając, wymiotując, pod ziemniaki kotlet chowając lub za kanapę kanapki wyrzucając. Rodzice chcieli dobrze, ale byli Syzyfami, a babcia była po swojemu mądra.
I kochała mnie.
Robiła babcia ze mną pierogi ruskie i z resztek ciasta takie placuszki na płycie z fajerkami. Pyszne były. Moja mama olabogowała, że nabrudzi dziecko, że mąki narozsypuje, itd., a babcia puszczała to mimo uszu. Pozwalała mi rozsypywać, mylić się, błądzić i nie wiedzieć.
Babcia Stasia, żeby jednak coś mnie i mojemu bratu wcisnąć do paszczy, wychodziła na dwór i gdy wariowaliśmy na podwórku, wystawała z talerzem kanapek przed klatką. Podjeżdżaliśmy wtedy my i tuzin naszych kolegów na rowerach, „tankowaliśmy” u babci pożywienie-paliwo i pędziliśmy dalej.
Skończyłam 5 lat pedagogiki i gdy dziś badaniami na kolejnych uniwersytetach odkrywają Amerykę… moja babcia odkryła ją dawno temu. Że trzeba kochać dziecko, pozwolić mu odkrywać świat i jednocześnie stawiać granice.
I jeszcze chodziłam z nią do biblioteki w WDKu. To tam poczułam pierwszy raz cudowny zapach starych książek i pokochałam je na zawsze. Bywałyśmy też na występach teatrów i znanych gwiazd, bo ówczesny Klub Seniora miał jakieś WDK-owe bilety.
Takie moje pierwsze dotykanie kultury.
CZESŁAW.
Mój ideał. Ktoś, kto kochał mnie nad życie, cokolwiek zrobiłam, powiedziałam i jakakolwiek byłam.
I na dodatek uważał, że jestem niezwykła.
Jeździł dziadziuś np. po takie cieniutkie jak opłatek w kościele andruty, na drugi koniec miasta. Bo je lubiłam. Kupował mi u Kulisza duperszmity, jakie tylko zapragnęłam, choć twierdził, że to szit, a ja że najcenniejsza biżuteria. Ale nabywał mi te smurfy i koralgole, o jakie tylko poprosiłam.
Odbierał mnie z przedszkola, odbierał ze szkoły. Odrabiał ze mną lekcje, uczył, tłumaczył. Jeździł na takiej lepszej, eleganckiej „ukrainie” do „Iskry” po brystol, srystol i co tylko wnusia poprosiła oraz wychowawczyni na lekcje zażyczyła. Do dziś nie wiem, jak on tak cudownie zarzucał nogą przez wysoką ramę, a miał wtedy już 70 kilka lat.
I spinacze takie miał u spodni, żeby mu się nie wkręcały w szprychy.
Do lasu mnie woził, i gdziekolwiek chciałam. Kiedyś w I klasie, gdy prawie umarłam z przerażenia, że wzywają mnie do dyrektora, okazało się, że to dziadziuś przywiózł mi kanapkę i jabłko. Bo zapomniała jego wnusia zabrać śniadania i postawił pół szkoły na głowie, żeby głodna nie była przypadkiem.
Gdy zamykam oczy, widzę zimowy poranek i przed szkołą szykowanie. Dziadziuś wstawał na tyle wcześnie, by napalić w piecu, żebym ubierając się nie zmarzła. I czekała już na mnie ostudzona herbatka z cytryną i kanapki pokrojone w kwadraciki.
I co noc, gdy budziło mnie „siku”, czy to 2.00 czy 3.00 w nocy budziłam też dziadka, bo bałam się ciemnego korytarza. I on mnie odprowadzał taki wpółprzytomny, w skórzanych kapciach, pasiastej piżamie i takiej siatce na głowie. Bo fryzurę miał dziadziuś jak Eugeniusz Bodo. Czekał biedny pod ubikacją, a potem zażyczałam sobie herbatki. Robił ją, studził i czekał przysypiając aż wyżłopię i kładł mnie cierpliwie spać.
Taka to miłość była. Niezwykła i wzajemna.
Bądźmy dobrzy w życiu i uważni.
Nigdy nie wiemy, kiedy staniemy się dla kogoś takim właśnie wspomnieniem.
Marzeniem. Wartością i wzorem.
Kocham Was i czas… nie istnieje, Babciu i Dziadziusiu.
To tylko jakieś umowne liczby i cezury. Jesteście we mnie codziennie.
Dziękuję za tatuaż, jaki we mnie odcisnęliście i miłość, jakiej nikt mi nie odbierze.
I wrażliwość, wartości, szacunek do ludzi. I taką elegancję w byciu człowiekiem.
Dziękuję, że miałam zaszczyt być Waszą wnuczką.
Katarzyna Józefacka
Fot. Aleksandra Machowicz-Jaworska